W części 1. wygrzaliśmy się i zobaczyliśmy sporo okolicy. W części 2. było plażowanie i lenistwo, ale także trochę klimatycznej mgły. To teraz czas najwyższy porządnie zmarznąć i zmoknąć. Passo dello Stelvio!! Zostało naszym celem ponownie w dniu 4, prognozy były niezbyt zachęcające. Wieściły nam spadek temperatury i deszcz. Nie jesteśmy miękcy, także od razu po śniadaniu spakowaliśmy się do Fiacika i w drogę.
48 zakrętów na długości 24,3 km
Pogoda faktycznie była słabsza, miejscami deszcz zmieniał się z przyjemnego kapuśniaka w regularną ulewę, ścianę deszczu. To trochę psuło nam humor, natomiast im bliżej byliśmy tym łatwiej było zaobserwować wzmożoną ilość ciekawych aut. Ciągnęło je w te samo miejsce co i nas, a to bardzo poprawiało mi nastrój. Podjazd zaczynaliśmy w słoneczku, które po kilku kilometrach zaczęło ustępować miejsca mgle. Ekscytacja rosła, przed nami 48 zakrętów na długości 24,3 km. 500C sprawował się znakomicie, sztywno trzymając się drogi, a odsłonięty dach pomimo chłodu pozwalał cieszyć się zapachami. Dodatkowo goniła nas mgła.
Po kilku zakrętach zatrzymaliśmy się na chwilę, zrobić kilka zdjęć. I stało się to co spowodowało przeciążenie mojego systemu. Fotografuję na mostku, a za plecami słyszę ryk silnika, zbliża się do nas szybko pochrapując i strzelając soczyście. Z zza zakrętu z mgły wyłania się niebieska 911, zwalnia otwiera okno, kierowca macha do mnie uśmiechnięty okejką, czy wszystko gra. Po czym redukuje i ponownie znika we mglę, zostawiając za sobą bas z wydechu. Właśnie taka jest przełęcz Stelvio, pełna pasji i takiej zjednoczonej radości. Dla mnie było już za wiele. odfrunąłem gdzieś myślami.
Staliśmy na tym zakręcie dłuższą chwilę, co jakiś czas przejeżdżał w zupełnej ciszy samotny kolarz, również z pozytywnym nastawieniem z pozdrowieniem, uśmiechem, odmachaniem. W pewnym momencie dało się usłyszeć rój pszczół zbliżający się do nas. Już po chwili było wiadomo co się dzieje. Zlot fanów Vespy postanowił również przejechać Stelvio.
Zatrzymywaliśmy się w każdym miejscu, które na to pozwalało. Nie ma powodu do pośpiechu, trzeba chłonąć chwilę i niech trwa jak najdłużej.
Chłodno czy nie, dach musi być otwarty chociaż na chwilę.
Jeden z kolejnych zakrętów był przy okazji tarasem, mgła już zupełnie nas objęła. Zmienił się zapach powietrza. Idealne miejsce na zdjęcia. 24mm którymi dysponowałem było zdecydowanie zbyt ciasne, musiałem odejść. Znalazłem błotnistą ścieżkę, stroma i wąska, ale było warto.
Przed powrotem na asfalt postanowiłem jeszcze zrobić jedno zdjęcie Martynie, musiałem tylko trochę się wychylić. Jeszcze kawałek w bok, jeszcze tylko kawałeczek. Moment po wykonaniu tego zdjęcia...
...obsunęła mi się z pod buta ziemia, a razem z nią moja lewa noga. Lewa noga ma to do siebie, że lubi się trzymać w miarę blisko prawej, więc pociągnęła ją ze sobą. Przed zsunięciem się na dół uchronił mnie aparat, który zakotwiczył się obiektywem w ziemi i o kamienie. Oczywiście pierwsze co zrobiłem po wygrzebaniu się, to sprawdzenie jak bardzo ucierpiał sprzęt. Na szczęście rany nie były bardzo dotkliwe, chociaż filtra już wkręcić nie mogłem. Jak się lata w amoku i nie patrzy to się cierpi. Nogi zaczęły mnie boleć dopiero jak zeszła adrenalina, także dokończyłem przejazd w znakomitym samopoczuciu. Dotarliśmy na szczyt, najlepiej będzie jeśli zostawię Was teraz sam na sam z widokami.
I widok na druga stronę serpentyn.
Na zakończenie dwa zdjęcia naszego pojazdu, po tych kilometrach uwielbiam tego małego wariata. Może nie ma dużej mocy ani rasowego dźwięku. Ma natomiast zwinność, bezpośredni prawie gokartowy układ kierowniczy i pocieszność. Ubawiłem się z jazdy nim.
Oczywiście zjechaliśmy druga stroną, a następnie ponownie przejechaliśmy całość. Myślę,że każdorazowy przejazd powodowałby u mnie ten sam poziom radości. Jeszcze nigdzie nie widziałem, aby tak wiele grup zupełnie innych ludzi było tak pozytywnie i życzliwie do siebie nastawionych. Uśmiechy, radość z jazdy, radość ze zdobycia szczytu, niezależnie czy o własnych siłach na rowerze czy pojazdem. Na pewno jest to trasa marzeń i warto się nią przejechać.
Tomek.