Wyjazd na Islandię chodził za nami od bardzo dawna, ale zawsze pojawiały się jakieś powody aby odpuścić. A to ceny biletów wystrzeliły w kosmos, a to termin średnio pasował, a to jeszcze tysiące innych drobiazgów, które nas powstrzymywały przed realizacją tego kierunku. I tak trwaliśmy wzdychając do tych widoków w internetach licząc, że kiedyś w końcu zobaczymy to osobiście. I tak trwało to do początku października 2019 kiedy to wylądowaliśmy o poranku w Reykjaviku z mocno wypchanym planem tras do zrobienia. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że pogoda postanowi nam zmodyfikować plany, ale o tym później. Powróćmy do poranka, kto wymyślił loty o tak barbarzyńskich porach, że wstać trzeba o 4 rano. Warto było ustawić sobie kilka budzików w odstępach co 5 minut, aby wyrobić się na ten lot, ale zdecydowanie nie jestem fanem takiego początku dnia. Prosto z lotniska mieliśmy zabrać auto i od razu ruszyć w trasę bo tego dnia chcieliśmy jeszcze sporo zobaczyć przed dojazdem do hotelu. Niestety już na początku Islandia przywitała nas huraganowymi wiatrami, które jeszcze się nasilały uniemożliwiając podstawienie schodów pod samolot. 1.5 godziny czekaliśmy na pokładzie, aż wiatr ucichnie na tyle abyśmy mogli bezpiecznie opuścić pokład, ale był to przedsmak pogody jaką mieliśmy przez cały pobyt pomijając dzień wylotu. To opóźnienie jeszcze się zwiększyło w oddziale wypożyczalni aut, i koniec końców do hotelu dotarliśmy już w nocy, ale sporo udało się zobaczyć tego pierwszego dnia. Cieszymy się także bo mogliśmy nie wylądować wcale, sporo samolotów było odsyłanych z Reykjaviku z kwitkiem, bezpieczeństwo jednak najważniejsze.