W poprzedniej części naszych wojaży Cz.1, Włochy pokazały jak drobne sprawy mogą zmienić plan podróży. Nie ma się też co tym zbytnio przejmować, czasem poszukanie innej drogi do celu pozwala nam odkryć coś równie ciekawego. Drugi dzień miał być słoneczny i ciepły. Nasz plan obejmował zapoznanie się z jeziorem Garda i ogólne lenistwo brzuchem do góry. Sytuacja bardzo rzadko spotykana w naszym przypadku, jednak jak widać czasem się zdarza. Nie pojechaliśmy jednak prosto.
500c zachęca do pojechania jeszcze kawałek dalej, idealnie wpisuje się w klimat małych miejscowości. Wolnego przemieszczania się połączonego z delektowaniem się otoczeniem. Natomiast kiedy potrzeba potrafi też popędzić. Pominę etap wylegiwania się i kąpania. Napiszę jedynie, że woda ciepła, plaża kamienista idealnie masuje stopy przy chodzeniu, aczkolwiek nie obraziłbym się nawet za Crocs-y.
Przejdźmy do dalszej części dnia. Wynudzeni plażowaniem ruszyliśmy zobaczyć coś więcej i być może zjeść coś dobrego. Trafiliśmy do miejscowości Limone sul Garda.
Urokliwa nabrzeżna miejscowość z niezłym hoplem na punkcie cytryn. Wystarczy dodać, że tabliczki z nazwami ulic mają rzeźby cytryn. Na ulicach stoją drzewka cytrynowe, w sklepach jest wszystko wyprodukowane z cytryn, a w restauracjach na do widzenia podają cytrynówkę.
Wąskie uliczki i przystanie na łódki to cechy tego miasteczka.
Następny dzień był już bardziej pochmurny toteż nie musieliśmy "męczyć" się na plaży i mogliśmy bez wyrzutów sumienia ruszyć w góry. Celem zostało Lago di Carezza. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy po drodze kilka razy nie zmienili trasy i nie zatrzymali się na dłużej.
Musicie mi uwierzyć na słowo, bardzo ładne jezioro w środku gór. Piękny turkusowy kolor, cudowne do oglądania. Niestety z mojego punktu widzenia zupełnie nie fotogeniczne. Całe odgrodzone płotkiem z bali, dodatkowo zarośnięte drzewami. Byliśmy tam również o złej porze i ostre światło i mocne cienie między drzewami skutecznie ostudziły mój zapał na zdjęcia.Aparat nie był w stanie zarejestrowac tak potężnej rozpiętości tonalnej, a ja nie miałem ani połówki szarej ani statywu aby zrobić kilka naświetleń Schowałem aparat, jakoś nie sprawia mi już frajdy fotografowanie rzeczy, które i tak wylądują w koszu. Lepiej pooglądać i zapamiętać jak było. Pojechaliśmy dalej, pokrążyć po przełęczach.
Chyba nie wyszło nam to na złe...
Nawet sobie nie wyobrażacie jak szybko biegłem do auta aby zamknąć dach gdy nagle lunęło. Usain Bolt zostałby z tyłu.
Sam wróciłem oczywiście dokończyć zdjęcia.
Wiecie jak mocno i daleko niosą się w górach te ich dzwoneczki.
Na koniec dnia trafiliśmy na taki widoczek, wielowarstwowość.
Tak wyglądała finalnie trasa którą objechaliśmy w pierwszy deszczowy dzień. Najgorsze jest to ile kuszących dróg zostało przez nas nie zbadanych. Trzeba będzie tam wrócić.
Jak widzicie kolejne dwa dni były bardzo zróżnicowane, ale każdy z nich wyjątkowy na swój sposób. W następnej części pojedziemy drogą marzeń.
Tomek.